Franek się puścił

 

Franek się puścił ...

Różnych miałem chłopaków w plutonie: warszawskich cwaniaków, którzy z każdej, najgorszej nawet sytuacji zawsze cało wybrnęli, kilku Ślążków, którzy niezmordowanie rżnęli w wolnych chwilach fenigowego "skata", sporo młodych chłopaków wiejskiego pochodzenia z różnych stron Polski, którzy podczas długiego pobytu w szeregach kompanii wartowniczych nabrali ogłady towarzyskiej, nauczyli się doskonale tańczyć "swinga" a elegancją prześcigali już prawie przodujące pod tym względem w plutonie poznańskie "wybiokna"; był jeden Wilnianin, powolna, flegmatyczna, lecz nad wyraz uczciwa dusza, był również jeden "Tajoj" ze Lwowa, pod względem cwaniactwa i kantu idący w zawody o palmę pierwszeństwa z Warszawiakami. W grupie starszych solidnością wyróżniali się Władysław Olejnik i Franciszek Karaś. Władek, rodem z Tarnowa, z zawodu szofer-mechanik, stale chodził usmarowany jak nieboskie stworzenie, gdyż nieustannie mu się coś psuło w starym motocyklu, przedmiocie jego dumy. Gdy kicha nie nawaliła, to nawaliło sprzęgło, to znów zapaskudziła się. dopływowa rurka od benzyny lub zanieczyścił się karburator tak, że każdą wolną od służby chwilę spędzał na reperowaniu swego starego "gruchota", gdyż tak chłopcy ochrzcili jego huczącą i kopcącą w niemożliwy sposób maszynę, Franek Karaś, dziesiąty rocznik, był najstarszym w plutonie. Podobnie, jak Władek, siedział stale w koszarach i nigdzie się nie ruszał, nie ciągnęło ich kino pobliskiego miasteczka, nie zainteresowała nawet najładniejszą dziewczynka. Specjalnie lubiłem obserwować Franka, gdyż przedstawiał bardzo miły, dodatni typ psychologiczny. Pochodził gdzieś z okolic Lwowa i często opowiadał z jakimś dziwnym roztkliwieniem o swojej rodzinnej wsi.

 

Sam mówił do mnie parę razy, że gdyby wieś ta znajdowała się przed linią Curzona, już dawno powróciłby do kraju bez względu na jakiekolwiek trudności czy niebezpieczeństwa. Wyczuwało się z tych rozmów, że tęsknił niewymownie, mimo, że stara ni się z tym ukrywał, nie chcąc uchodzić za sentymentalną, rozmazaną babę. Było to zresztą zupełnie zrozumiałą rzeczą po siedmioletnim pobycie w Niemczech, w tym sześć lat za drutami jenieckiego obozu.

 

To też zdziwiłem się niezmiernie, gdy Franek począł gdzieś znikać, Czyżby i on się zbisurmanił? Takich było w plutonie bardzo mało, gdyż często upominani, pamiętali chłopcy stale o tym, że między Polakiem a Niemką nie powinno być nawet cienia jakiegoś serdeczniejszego stosunku po wszystkim, co nam zbrodniczy Herrenvolk wyrządził. Było mi to tym bardziej dziwnym, że kończył się już lipiec, więc jakiekolwiek Frankowe "ciągoty" powinny mieć miejsce o dwa miesiące wcześniej, gdzieś w maju, kiedy to ponoć młodego jeszcze, krzepkiego chłopa chwyta za serce nieodparta tęsknota.

 

Zagadnąłem go więc raz mimochodem, wieczorem po modlitwie, w gronie kilkunastu chłopaków:

 

- No, Franciszku, a wy gdzie się teraz stale szwendacie? Nigdy was nie widać poza zajęciami w koszarach!

 

- Na spacer sobie chodzę, panie poruczniku?

 

- E! Panie poruczniku! - wtrącili się Chłopcy - Franek też się już puścił. Znalazł sobie taką (znaczący ruch łokciem) bauerkę, 100 kilo żywej wagi na pewno!

 

- Na prawdę?

 

- Nieprawda, panie poruczniku! Jakiej kto smaki, myśli, że każdy taki. Na spacery tylko sobie chodzę!

 

Zaintrygowało mię to, gdyż nigdy bym czegoś podobnego po Franku nie przypuszczał. Chłop był z niego dotychczas poczciwy i czysty jak łza, należał do nielicznych, niestety, często· praktykujących katolików, nie mogło być zatem mowy o jakimś przelotnym łajdactwie. A może chłop zakochał się na prawdę w j~kiejś urodziwej, bawarskiej rzepie? Byłoby to jeszcze gorzej!

 

To też gdy Franek pewnego gorącego, słonecznego popołudnia chyłkiem, wymknął się w dojrzewającym zbożem pokryte pola, w stronę sąsiedniej wioski, leżącej niedaleko naszych, w małym lasku położonych koszar, wymknąłem się i ja za nim ostrożnie ze silną, zdobyczną lornetką w ręku. Po krótkim czasie doszedłem do niewielkiego, gęstymi krzewami pokrytego wzgórza i tam mogłem w myśl starej, wojskowej zasady "widzieć, sam nie będąc widzianym". Lornetka powiększała cudownie! Franek posuwał się miedzą, w odległości mniej więcej trzystu metrów, między dwoma łanami wspaniałego w tym roku, dojrzałego zboża. Stanął właśnie twarzą do mnie: widziałem, jak na dwa kroki, jego dojrzałą, męską twarz i siwe, poczciwe oczy, oraz tak charakterystyczny dla niego kosmyk kruczych, siwiejących ze zgryzoty włosów, wychylający się spod nasuniętej na bakier furażerki. Zagarnął w dłonie pęk zbożowych kłosów, popatrzył na nie tkliwie siwymi oczyma, aż mu się spod powiek skulnęły zwolna dwie duże, lśniące łzy ...

 

Zrozumiałem od razu, jak się to Franek "puścił"! Ze wstydu i podziwu nad tą polską, szlachetną chłopską duszą jakoś ckliwie zrobiło mi się na sercu i zdaje mi się, że również zaświeciły się w oczach dwie tęsknoty pełne łzy. Przecież tak samo, jak Franek, wolałbym o tej porze roku ujrzeć srebrzące się na polskiej ziemi łany dojrzewającego żyta ...

 

Nie zdziwiłem się przeto parę dni później, gdy w czasie mej codziennej przechadzki zauważyłem nagle Franka między zatrudnionymi przy żniwach Bawarczykami. On natomiast zawstydził się okropnie! Siekł akurat zamaszyście kosą tak mile szumiące dla ucha żytnie łany, a za nim posuwała się z sierpem w ręku gruba, młoda jeszcze, pękata Niemka, wyglądająca na znacznie więcej, niż owe "100 kilo żywej wagi". Stanął, jak wryty, zaczerwienił się, jak burak, gdyż przypuszczał, poczciwina, że takie zastawszy pozory, będę skłonny do wzięcia za prawdę tego, co chłopcy na poczekaniu zbujali.

 

- Szczęść Boże! Jak tam idzie, Franciszku? - Bóg zapłać, panie poruczniku, można wytrzymać! Widzi pan, panie poruczniku - jąkał się biedak coraz to czerwieńszy - ja tam nie dla tej ropuchy Niemki ... nie dla żarcia czasem ... bo ja tych cholerów nie znoszę i mnie starczy to, co dostanę, ... ja tylko, żeby z wprawy nie wyjść ...

 

- Nie bójcie się, Franciszku! Już ja was dobrze rozumiem!

 

Spojrzałem mu prosto, przekonywująco w siwe, poczciwe oczy, poklepałem uspakajająco po szerokich barach; uwierzył mi, uspokoił się i ruszył znowu w zamaszyste, żniwne tany. Postałem jeszcze chwilkę, patrząc za nim i pomyślałem:

 

Szkoda, że wielu innych nie popracuje czasem w swoim zawodzie, by nie wyjść z wprawy; a gorzej jeszcze, gdy niektórzy przeszczepią na ojczystą glebę ujemną, na niemieckiej ziemi nabytą "wprawę" ...

 

Oberammergau, 21 września 1946 r.

RADOSŁAW SKAŁA

(Stanisław Zybała)

Początek strony